piątek, 25 grudnia 2020

Od niedawna postanowiłam więcej żyć. Nie uciekać. Podejmować wyzwania. Mniejsze lub większe. Jednym z takich wyzwań było podjęcie się przygotowań do kolacji wigilijnej. Po raz pierwszy od chyba... 10 lat pomogłam mamie od początku do końca w wigilijnej krzątaninie. Jakież było moje zaskoczenie, gdy nagle w moim sercu zrobiło się ciepło. Tak ciepło, gdy wspominam okres mojego dzieciństwa w tym czasie. Wychodziłam szukać pierwszej gwiazdki na skrzypiącym pod butami mrozie. Dokładnie tak poczułam się panierując karpia, smażąc kapustę, gotując ziemniaki. Usiedliśmy później przy wigilijnym stole. Szybko i bez ceregieli połamałam się opłatkiem z rodzicami. Wiedzą, że nie lubię zbędnego gadania. Wystarczył błysk porozumienia w oczach. Nie musieliśmy składać sobie życzeń, które nieraz są kalką bez żadnej wartości. Milczenie jest złotem i cieszę się, że z tego założenia wyszliśmy w tym momencie, bo dobrze wiemy na co dzień, że wsparcie, które w sobie mamy jest najistotniejsze. Jestem wdzięczna za te święta. Za to, że moi bliscy nie dręczą się polityką przy wigilijnym stole, że nie wypominają sobie błędów. Jestem wdzięczna za to, że ojciec po raz pierwszy od chyba 20 lat był w ten czas w domu. Dziękuję za muzykę, poczucie humoru, które doprowadzało nas do wybuchu śmiechu. Dawno tak szczerze się nie śmiałam. Dziękuję mojemu Aniołowi za obecność. Krótką, ale jakże intensywną. Sprawiłeś, że ta wigilia była jeszcze piękniejsza. Czuję już oddech nadchodzącego Nowego Roku. Czuję, jak wiele przed nami. Jestem rozdarta pomiędzy strachem i podekscytowaniem. Chyba jak każdy zwłaszcza po tak ciężkim roku, jakim był 2020. Uczucie niepewności stało się bazą życia większości z nas. Poniekąd jestem już tym życiem zmęczona. Mam wiele postanowień, które mają mi pomóc w osiągnięciu równowagi, którą chyba utraciłam w tym dzikim pędzie, ale o tym napiszę innym razem. Wybaczcie mi ten chaos. Moje życie ostatnio po prostu takie jest. Mimo wszystko idę dalej garbiąc sprzed nóg większe lub mniejsze bałagany. Trzymam kciuki za was - byście nie dali się prowokować. Za siebie, bym umiała podejmować dobre decyzje. Przede mną wiele takich. Do siego!

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Szarość za oknem o poranku jak nigdy napoiła mnie niepokojem. Z kolei promienie słońca, które krzyknęły na ten brudny świat wieczorem, by chwilę potem ten mógł otulić się ciemnością pozostawiły we mnie ciepło. Zderzam się z wielkimi skrajnościami i miotam, by pójść spać i śnić sny, których nawet nie pamiętam (a może nie chcę nie). Ciężkie stopy dotykają zimnych paneli. Nie jest to najmilsze powitanie dnia, ale staram się, jak mogę. Orfeusz mnie opuścił, a ja próbuję przywitać dzień. 

Jajko, kruchość skorupki pod palcami i zapach palonego masła. Krzątam się po kuchni, tak jak kiedyś. Nie robiłam tego tak dawno. Uświadomiłam sobie właśnie, jak bardzo mi tego brak. Kuchnia ma specjalne miejsce w moim sercu. Jest nie tylko sercem domu. Jest przestrzenią, w które mocno wplątane było/jest moje dzieciństwo. Widzę babcię w jej jasno urządzonej kuchni. Talerze na ścianach z niebieskimi kwiatami. Piec kaflowy, który grzał jak nic na świecie. Zapach non stop gotowanych potraw od najwcześniejszych godzin porannych. Otwarte drzwi, przez które w każdej chwili mógł wejść niespodziewany gość, któremu w pośpiechu serwowało się kawę i prosto z pieca wykrajało fragment kołacza z serem (bez rodzynek, babcia wiedziała...) w akompaniamencie świeżo opowiadanych plotek. Gwar, za którym dziś tak tęskno. Relacje, które może nigdy nie były wzorowe, ale za to były jakiekolwiek. Tęsknię za babcią i jej kuchnią. Modlę się o to, bym kiedyś ja mogła budować takie wspomnienia swoim wnukom/dzieciom. 

Bardzo dziś odpłynęłam w swoje dzieciństwo. Być może dlatego, że tak trudno rozprawić mi się z dorosłością. Od zawsze.

dzieciństwo.