sobota, 30 czerwca 2018

Olśnienie

Jakiś czas temu postanowiłam sobie, że się zdystansuję od całego, internetowego świata. Byłam osobą, która dzień zaczynała odpaleniem wszelkich portali społecznościowych, scrollowaniem ekranu. Dopiero potem był czas na mycie zębów, toaletę i jakieś śniadanie. W ciągu dnia łapałam się na tym, że odruchowo sięgałam po telefon i znów scrollowałam ten sam, nic nie wnoszący w moje życie stek instagramowo-facebookowych bzdur. Kiedyś zrobiłam sobie szybki rachunek i dowiedziałam się, że średnio w ciągu dnia na tego typu aplikacjach potrafiłam spędzać... nawet do 7-8 godzin. Potem do tego doszły rachunki, ile godzin straciłam w skali roku i tak dalej. Jestem przerażona. Tymbardziej, że dalej jestem w miejscu, kiedy to moi znajomi kończą już studia, zakładają rodziny (Póki co nie chcę rodziny zakładać. Podaję ten przykład tylko po to, żeby wzmocnić... "dramaturgię" sytuacji mówiąc żartobliwie)  a ja nie wiem, w którą stronę mam iść. Co wybrać, czym się zająć. Tzn jakieś tam plany były, ale brakuje mi tej takiej wiecie, ikry, która pozwoli mi na postawienie najważniejszych kroków w kierunku tego, by zacząć to wprowadzać w życie: podejmowanie decyzji nie jest moją mocną stroną. Chyba nie lubię się ze zmianami różnej maści. No, ale nie o tym miałam....


To, że spędzałam tyle czasu przed takim małym ekranikiem dosłownie mną wstrząsnęło, jednak na tym się nie skończyło. Nie wiem, skąd na mnie tyle olśnienia spłynęło, ale czymkolwiek jesteś siło, która to uczyniła - dziękuję. Jak tak sobie to wyobrażam, to mogę to porównać do tego takiego pstryknięcia palcami, kiedy chcemy, żeby ktoś wybudził się z transu. Dokładnie to takie coś. W ślad za jednym olśnieniem przyszło drugie. Coś w stylu: "A teraz, skoro już zdałaś sobie sprawę z tego, jak dużo życia utopiłaś na facebooku i instagramie spójrz, jak wiele jego dotychczasowych elementów, tak zwane tu i teraz, jest nasiąknięte treściami, które bezmyślnie przyswajałaś". Rozejrzałam się dookoła i nagle zdałam sobie sprawę, że w sumie, to faktycznie. Chłonęłam z wirtualnego świata wszystko: jak ktoś coś polecił, to uznawałam, że ja też muszę to mieć. Bez zastanowienie potrafiłam wywalić kasę na kosmetyki, których absolutnie nie potrzebowałam tylko dlatego, że jakaś influencerka powiedziała, że to jest dobre (mimo iż kurwa wiemy, jak to działa). Chciałam wyglądać jak te wszystkie dziewczyny z instagrama, mieć symetrycznie poukładane śniadanie na talerzu i toaletkę zawaloną tylko markowymi, "górnopółkowymi" kosmetykami. Koniecznie musiałam mieć wszystkie nowości rynkowe, bo przecież... no kurde. No po co?

Zawsze uważałam się za inteligentną osobę, która wie, jak działa współczesny świat. Myślałam, że zdaję sobie sprawę z tego, jak działają reklamy i jaki wpływ maja na nasze życie niektóre treści. Od dawna nie oglądam telewizji, nie słucham radia, bo zwyczajnie rzygać mi się chciało od ilości reklam i tego, że każdy wmawiał mi, co mam jeść, co pić, co oglądać. A tu proszę... Jedna, wielka, hipokryzja. I teraz powiedzcie mi, jak mam znać swoją tożsamość i mieć świadomość tego, kim jestem, skoro brnę jak owieczka w to wszystko bez żadnego filtrowania tego, co oglądam?

Ulegałam wszelkim trendom, chciałam być trendy tak bardzo, że zatraciłam własną osobowość. I teraz z całej tej sterty śmieci, tandety i hipokryzji muszę zacząć walczyć o to, by znaleźć to, co autentyczne i na prawdę moje. Stałam się bardziej świadoma. Mam przynajmniej taką nadzieję. Trendy były, są i będą. Co chwila wychodzi nowa paleta, nowa kolekcja ubrań, co chwilę co innego jest modne, a my co? Pędzimy za tym na oślep, bo przeciez trzeba się wpasować. Nie daj Boże ktoś jeszcze pozna naszą osobowość. Bo chyba stąd się to bierze - łatwiej udawać kogoś, kim się nie jest, niż starać się siebie poznać. To wymaga wiele wysiłku, by umieć wyodrębnić z tego bajzlu to, co nasze, prawdziwe. Niektórym się nie chce. Mi na przykład na prawdę się nie chciało. Uważałam, że przecież taka jestem. Jeszcze raz, dziękuję Ci, olśnieniu.